Wychodzę lekko zawiany (naprawdę lekko) z imprezy u kolegi. To stara
kamienica, na klatce panuje półmrok. Schodzę po schodach i widzę sąsiada
kolegi, facet koło 60 lat, jak wchodzi na górę niosąc małego psa na
rękach. Mówię do psa “Cześć mały koleżko” i wyciągam rękę, aby go
pogłaskać. Gdy tylko go dotknąłem zorientowałem się, że to nie pies,
tylko chleb w reklamówce...
Facet popatrzył na mnie jak na niebezpiecznego wariata. Przykleił się do
ściany i wyminął mnie szybkim krokiem, parę razy oglądając się za
siebie. Ja stałem dalej z tą wyciągniętą ręką jak zamurowany, chciałem
się wytłumaczyć, ale nie wiedziałem nawet od czego zacząć.