czwartek, 23 stycznia 2014

Sebastianek-72

Przez te ostatnie kilka dni zacząłem się zastanawiać, czy warto byłoby nieco odświeżyć najstarsze historie, z samego początku pierwszego tematu.
Proces ich pisania pokrywał się z ich przypominaniem, więc oczywiście odbiło się to na formie (jak na pospiesznie napisane posty nie jest źle, ale gdy patrzę na to wszystko przez pryzmat późniejszych, bardziej złożonych historii… To inna historia, że tak to ujmę).
Poza tym, z biegiem czasu, przypomniało mi się kilka mniej istotnych detali - jak skutki pewnych decyzji, strzępki rozmów czy kłótnie z osobami, które zostały wam przedstawione dopiero wtedy, gdy było to konieczne.
Doskonałym przykładem jest historia Spermy, który wybrał się ze "szwagrem" piłować most, co zakończyło się utratą paznokcia przez tego drugiego. Uprościłem to do granic możliwości.
Oczywiście jeśli chcielibyście, żebym poprawił to, co dzisiaj mnie nie zadowala, robiłbym to poza czanem, żeby nie zaśmiecać duplikatami tego tematu.
Wszystko wrzuciłbym razem do sieci, gdy dobrnąłbym z poprawami do końca.
Przy okazji może udałoby mi się uporządkować wydarzenia w miarę chronologicznie.
Dajcie znać, czy bylibyście zainteresowani czymś takim.
A teraz, pora na historię.


Okolice października, listopada i/lub grudnia należały od zawsze do najgroźniejszych, pod względem infekcji i wirusów. Gdy tylko pogoda z dnia na dzień się ochładzała, liczebność klasy tymczasowo spadała na łeb na szyję – zwłaszcza w podstawówce.
Legalne choroby to jedna strona medalu – a drugą, stanowiło symulowanie. Któż bowiem nie udawał przeziębionego choć jeden raz?

- A co się dzieje z Kamilem? Nie było go na lekcjach. – Zapytał się mnie Tymek, w którego towarzystwie, wracałem tego dnia ze szkoły.
- Siedzi w domu.
- No ale co, chory jest?
- No skoro nie było go w szkole… - Nie powiedziałem mu prawdy. W rzeczywistości, Kamil dzień wcześniej udawał przeziębionego, ale zapewne gdy jego rodzice tylko wyszli z domu tego ranka, on wstał z łóżka i znalazł sobie ciekawsze zajęcia.
- Kurde, jak ja bym chciał tak sobie nie iść do szkoły chociaż raz… - Żalił się Tymek. – Mam już dość wstawania o siódmej. Tracimy w szkole pół dnia!
Wtedy oczywiście mu przytaknąłem, ale po latach dotarło do mnie, jak zabawne i błahe były nasze problemy.
- Ej, a nie wiesz, jak się szybko rozchorować? – Zapytał się chłopak, jakby w nagłym olśnieniu.
- Niespecjalnie. A co?
- No jak będę udawał, to Ada mnie od razu podkabluje i będę miał przechlapane. No to muszę się rozchorować naprawdę!
- Nie wiem, weź może pochodź po dworze bez kurtki albo coś. – Rzuciłem od niechcenia. Tymek momentalnie rozpiął kurtkę, a zaraz potem bluzę, która się pod nią znajdowała. Poczułem na twarzy zimny powiew jesiennego wiatru i wstrząsnął mną dreszcz, myśląc, jak bardzo zdesperowany musi być kolega z klasy.
- No, zimno. A ile trzeba czekać aż zacznę mieć kaszel albo katar?
- Nie mam pojęcia. Dzień-dwa?
- Nie no, daj spokój. Jest poniedziałek, a w weekend muszę być już zdrowy.
- No to wypadałoby żebyś jutro był już chory.
- Może masz jeszcze jakieś sposoby?
Zastanowiłem się i po kilku chwilach, przypomniałem sobie coś, o czym mówiła mi mama, gdy byłem młodszy.
- Surowe ziemniaki. – Powiedziałem głośno.
- Co „surowe ziemniaki”?
- No jak zjesz surowego ziemniaka to będziesz miał gorączkę i ból brzucha podobno.
- A szybko to działa? I ile trzeba zjeść?
- Nie pytaj mnie. Nigdy tego nie próbowałem. Dawno temu mama mnie ostrzegała, żebym nie jadł surowych ziemniaków, nic więcej nie wiem.
- Surowe ziemniaki… To może zadziałać! Dzięki!
- Nie ma sprawy. Tylko wiesz, jakby coś, to ja nic nie mówiłem, dobra? – Odpowiedziałem Tymkowi poważnym tonem.
Niedługo potem, rozpięty i roześmiany od ucha do ucha Tymek odbił w stronę bloków, a ja skręciłem na nasz rewir.

We wtorek Kamil pojawił się w szkole. Jego symulowanie skończyło się, gdy ten dał sobie zmierzyć temperaturę.
Roześmialiśmy się, słysząc ton oburzenia w jego głosie i złość wobec matki.
- No i kazała mi dzisiaj iść, bez odpisanych zeszytów i w ogóle! Co w ogóle wczoraj robiliście?
Nastała niezręczna chwila ciszy. Żaden z nas nie pamiętał, co robiliśmy dwadzieścia cztery godziny wcześniej.
- No temat mam napisany. – Zająknął się wreszcie Sperma, wyjmując jeden z zeszytów.
- I tyle? – Zapytał go Kamil.
- No.
- Eee, to coolowo.
Zobaczyliśmy, że nasza ówczesna wychowawczyni rozmawia z Adolfem, ojcem Tymka i Ady. Grzecznie ukłoniliśmy się, a potem weszliśmy do budynku, wciąż żartując z Kamila.
Nawet nie zauważyliśmy, jaką minę miała nauczycielka.

Jeszcze na pierwszej lekcji, dowiedzieliśmy się, że Tymek trafił w nocy do szpitala, na ostry dyżur. Zabrała go karetka, gdy ten dostał silnych bólów brzucha, połączonych z gorączką i rozwolnieniem.
Wychowawczyni postanowiła poświęcić godzinę, by przygotować koledze laurki (które później trafiły do szpitala poprzez Adę).
Tymek, na całe szczęście, nigdy nie powiedział nikomu, kto wyjawił mu sekret surowych ziemniaków, ale nie ominęła go kara. Gdy tylko wrócił do domu, Adolf czekał na niego z przygotowanym na tą okazję kablem od żelazka.
O ile mi wiadomo, nikt z bliskiego otoczenia nie próbował potem rozchorować się w ten sposób, znając konsekwencje poniesione przez Tymka.

wtorek, 21 stycznia 2014

Sebastianek-71

Jak już kiedyś wspomniałem, moje relacje rodzinne nie były złożone i ograniczały się właściwie tylko do mamy. Kilka razy do roku Ewelina kontaktowała się z innymi krewnymi, by złożyć życzenia z okazji świąt lub urodzin – ale to raczej wszystko.
Kiedy poszedłem do gimnazjum, mama zakopała topór wojenny (o ile w ogóle można mówić o jakiejkolwiek wojnie) ze swoją siostrą, Izabelą. Kobiety pokłóciły się dawno temu, gdy ta druga starała się przekonać mnie żebym zamieszkał u niej.
Po prawie dekadzie kompletnej ciszy, ciocia Iza zjawiła się na naszym podjeździe z butelką wina, bombonierką i swoją córką, Asią. Z początku nie poznałem ich, bo kiedy ostatni raz rozmawiałem z nimi twarzą w twarz, miałem sześć-siedem lat.
- Iza, co wy tu robicie? – Zapytała moja matka, wychodząc z domu.
- Czołem, siostrzyczko. Przyjechałyśmy, bo stęskniłyśmy się za wami. – Było to oczywiście jedno wielkie kłamstwo. Już wtedy domyśliłem się, że wizyta nie ma niczego wspólnego z tęsknotą. Zapewne chodziło o zwyczajne przeszpiegi – czyli jak się uczę, gdzie się uczę, jak poszedł mi egzamin po podstawówce, czy mama nie znalazła sobie nowego narzeczonego, ile zarabia w pracy i tak dalej, i tak dalej…

- Asia po maturze wybiera się na medycynę. Czyż to nie cudowne? – Entuzjazmowała się ciotka.
Rozmowa w większości dotyczyła naszego prywatnego życia, jak zdążyłem przewidzieć, ale także gloryfikowała wyczyny mojej kuzynki, która poza przywitaniem się, nie wypowiedziała ani jednego słowa.
- A ty, jakie masz plany na przyszłość? – Zapytała mnie ni stąd, ni zowąd kobieta.
- No… W sumie…
- Na takie pytania jest chyba zbyt wcześnie… Dajmy młodym żyć własnym życiem, co Iza? – Wtrąciła się Ewelina, za co w duchu jej dziękowałem.
- No nie wiem. Dzieciom trzeba ułożyć plan, im szybciej tym lepiej. Co inaczej będą marnować czas i talenty. – Uraziło mnie to. Czułem jad wylewający się z każdym słowem.
- Och, naprawdę wiedziałaś ciociu, że Asia wykazywała talent do medycyny, gdy jeszcze nie potrafiła chodzić? – Rzuciłem, przez zaciśnięte zęby. Trafiona, zatopiona.

Moja riposta zakończyła temat edukacji i przyszłości, zboczyła za to na tor… Uzębienia Asi. Rzeczywiście, dziewczyna miała w ustach chyba kilogram stali, którym zachwyciłby się każdy znajomy Spermy ze slamsów.
- Asia ma wąską szczękę i gdy tylko zaczęły wychodzić jej ósemki, zdecydowaliśmy się działać. – Relacjonowała Izabela. – Poszliśmy do znajomego dentysty, świetnego fachowca i postanowiliśmy usunąć jej trójki, żeby miała równy i zdrowy uśmiech…
- Co? – Zapytałem, niedowierzając. Ewelina siedziała z identycznym wyrazem twarzy tuż obok.
- Po to właśnie jest aparat – żeby usunąć powstałe przestrzenie…
Kuzynka uśmiechnęła się, ukazując nam swoje zęby i szpary pomiędzy dwójkami i czwórkami. Wcześniej nie zwróciłem na nie uwagi, ale w końcu, kto koncentrowałby się na takich drobiazgach?
- Nie, nie wierzę. Po co w ogóle wyrywać zdrowe zęby? Nie ogarniam!
Uśmiech Asi znikł tak nagle, jak się pojawił, gdy dziewczyna spostrzegła, jak zareagowałem na wieść, o cudzie dentystycznym na miarę XXI wieku.
- Żeby ładnie wyglądać. – Odparła bez namysłu ciotka.
W głowie kołatały mi bez przerwy zaledwie dwa słowa: „ja pierdolę”.

niedziela, 19 stycznia 2014

Sebastianek-70

Kilkukrotnie próbowaliśmy pokonać jezioro znajdujące się w centralnej części łąk. Jak to wśród dzieci, krążyły plotki jakoby komuś kiedyś udało się zbudować prowizoryczną łódź, a Kacper, czyli okoliczny bajkopisarz numer jeden, oznajmił, że wynajął kajak żeby złowić tam kilka piranii.
W to drugie oczywiście nikt nie wierzył, ale opowieści o starszych chłopcach działały na naszą wyobraźnię. I tak, nie jeden raz próbowaliśmy swoich sił w stworzeniu czegoś, co jako tako utrzymałoby się na wodzie – jednak bez większych sukcesów.
Paradoksalnie, naszym dotychczasowym największym osiągnięciem było wodowanie uszczelnionej i odpowiednio zmodyfikowanej komory lodówki, która przy okazji zatonęła na środku jeziora, prawie zabierając ze sobą na dno Młodego. Miało to miejsce późną jesienią, gdy byliśmy w piątej klasie szkoły podstawowej. Czyli mniej więcej pół roku przed naszą kolejną próbą.

- O pa! Jakie beczki jebitne! – Wykrzyknął podniecony Sperma, jak to miał w zwyczaju, używając jakiegokolwiek wulgaryzmu. Staliśmy właśnie na małej skarpie, za którą rozciągało się śmietnisko i łąki. Chłopak wskazywał palcem kilka plastikowych beczek, sporej wielkości.
- Chodźcie, obczaimy co to! – Odpowiedział mu Młody, już biegnąc w stronę znaleziska. Ruszyliśmy za nim.
Beczki stanowiły dla nas nieoceniony skarb. Większy nawet niż lodówka czy kanapa samochodowa, które kilkukrotnie widzieliśmy już wcześniej.
- Ej mam pomysła, chodźcie się zamkniemy w nich i będziemy turlać z górek! – Zaproponował Patryk.
- Nie, to głupie. – Odparowałem. – A nie lepiej zrobić tratwę?
Młody zamarł w bezruchu i utkwił we mnie swoje spojrzenie.
- Tratwa… To jest to.

Jak to zwykle bywało przy podobnych operacjach, rozdzieliliśmy się i udaliśmy do domów, żeby zdobyć materiały budowlane. Trudno powiedzieć, ile przeróżnych śmieci wyniosłem na przestrzeni tych wszystkich lat, ale pewnie sporo. Jakby nie patrzeć, był to z mojej strony dobry uczynek – sprzątałem… Tak jakby.
Tym razem w garażu znalazłem kilka starych listewek, kilku(nasto)letnie dawno zapomniane sznurówki i całkiem spory kawał dykty.
Czym prędzej wyniosłem fanty, byle tylko nie zobaczyła mnie mama.
Pozostali chłopcy również nie zawiedli – gdy przybyłem na miejsce, Młody próbował rozplątać dosyć grubą i co ważniejsze, długą linę, a tuż obok niego, znajdowała się płachta plastikowej folii, woreczek zardzewiałych gwoździ i dobrze wszystkim znany pistolet z puszką silikonu. Sperma, jak zawsze spóźnialski, przyniósł na plecach paletę przemysłową, którą „pożyczył” z pobliskiego ogródka działkowego, a Patryk zabrał ze sobą stare krzesło i nogi od stołu.
Bez słowa, rozpoczęliśmy więc budowę.

Tratwa wyglądała jak… Tratwa. Nie ma chyba sensu rozdrabniać się na jej opisem, bo logicznym jest, że paleta stanowiła centralną jej część, a po bokach przymocowaliśmy cztery beczki (wcześniej sprawdziliśmy w rzece, czy czasem nie przeciekają).
Patryk uparł się, żeby na środku przymocować siedzisko z krzesła, by aktualnie wiosłującej osobie było wygodniej – w końcu ulegliśmy i przywiązaliśmy kolejny element do naszego pojazdu.
- No, patrzcie, coolowa ta tratwa! – Zachwycał się Sperma.
- Musimy ją wodować! – Wtórowałem.
- Dobra, tylko jak ją przeniesiemy nad jezioro? – Zadał w końcu pytanie Młody. No właśnie, jak?

We czterech przez godzinę, może nawet więcej, przenosiliśmy tratwę na miejsce, krocząc pomiędzy trawami i co chwila robiąc konieczne krótsze lub dłuższe przerwy. Każdy krok jednak przybliżał nas do upragnionego celu, którym był brzeg zbiornika wodnego.
I choć już dawno dłonie nam zdrętwiały, a na palcach pojawiły się liczne zadrapania, parliśmy dalej, marząc o nadchodzącym rejsie.
- Już prawie… - Wysapał Młody, ledwo żywy.
- Jeszcze trochę… - Dodałem chwilę później.
Dotarliśmy. Postawiliśmy tratwę na ziemi i usiedliśmy na beczkach, oddychając ciężko. Podróż była bardzo ciężka, ale w tym momencie, była jedynie wspomnieniem, przeszłością.
Po kilku minutach, gdy wróciły nam siły, zabraliśmy się za przygotowania. Pamiętając nasz ostatni, jesienny wypadek, postanowiliśmy, że póki nie będziemy pewni co do stabilności i niezawodności naszego tworu, nie będziemy wypływać na środek jeziora – w razie problemów, powinniśmy więc bezproblemowo dopłynąć do brzegu o własnych siłach.
Zdjęliśmy buty, podwinęliśmy spodnie i weszliśmy do wody, trzymając na wysokości piersi nasz „statek”. Wkrótce niepotrzebna mu już była nasza pomoc – i sam unosił się na wodzie.
- Pływa! – Krzyknął Sperma uradowany.
- Ja cię! – Wtórował mu stojący obok Patryk.
- No to co, rejs próbny? – Zapytał Młody, wdrapując się na paletę i siadając na przygotowanym siedzisku.

Ja i Młody byliśmy od Spermy i Patryka dużo niżsi, a co za tym idzie, lżejsi – z tego więc powodu, to my jako pierwsi testowaliśmy tratwę. Każdy z nas wziął po jednym, naprędce skleconym wiośle (czyli nogi od stołka z doczepionym kawałem plastiku) i ruszyliśmy, tak po prostu.
- To działa, płyniemy! – Przybiłem piątkę z Młodym, ciesząc się jak opętany. Niewiarygodne, jak kilka godzin pracy przybrało teraz namacalną formę.
- Cholera, nie wierzę!
Stanąłem, udając, że wypatruję na horyzoncie jakiegoś dalekiego, nieznanego lądu. Gdy już miałem zacząć się głośno śmiać, natrafiliśmy na niewielką falę, a ja wpadłem do wody – z zamarzniętym uśmiechem na twarzy.
Ku mojemu zdziwieniu, woda była bardzo płytka – sięgała mi nie dalej niż za pierś.
- Nic ci nie jest?! – Krzyknął przerażony Młody.
- Żyję. – Wybuchnąłem śmiechem, wdrapując się na pokład. – Woda jest całkiem ciepła.

Rejs zakończyliśmy po kilku minutach – potem przyszła kolej Spermy i Patryka, choć ta dwójka akurat żeglowała powoli i spokojnie, jak gdyby bała się kąpieli.
Niedługo potem, schowaliśmy tratwę w otaczających jedną stronę jeziora trzcinach i przykryliśmy ją folią, którą zdobył Młody, przyrzekając sobie, że wrócimy na miejsce następnego dnia, całą czwórką.
Tak się nie stało.
Traf chciał, że przez kolejnych kilka dni, nie mogliśmy się zgrać – a to Patryk miał w domu gości, a to Sperma musiał iść do sklepu, a to ja musiałem zrobić porządek w pokoju… Powody można mnożyć.

Po upływie mniej więcej tygodnia, w końcu udało nam się spotkać. Bezzwłocznie udaliśmy się nad jezioro, ale tratwa w magiczny sposób zniknęła. Wśród trzcin pozostała jedynie plastikowa folia.
- Skurwysyny! – Ryknął przeraźliwie Sperma.
Nigdy później nie zobaczyliśmy już naszej tratwy, ani też nie zbudowaliśmy nowej, w obawie przed kolejną kradzieżą. Zdruzgotani, po prostu wróciliśmy do domów, wspominając dwa krótkie rejsy, dzięki którym zrównaliśmy się z bohaterami okolicznych dziecięcych legend.

niedziela, 12 stycznia 2014

Sąsiadka

Mam w bloku taka stara kurwe co ma juz chyba z 86 lat xD pare lat temu ta baba zyle sobie doslownie samotnie i beztrosko. Palila w chuj szlugow (jej cale zycie opieralo sie tylko i wylacznie na paleniu szlugow; paleniu w starym z przed wojny piecu w zime bo hurr zimno i modleniu sie przy radiu maryja) przez co była upierdolona cała od wyngla xD było u niej w mieszkaniu tak brudno, a ona sama byla tak brudna ze chyba miala zwynglone oczy bo nic nie widziala. Jebalo od niej nie milosiernie, na dodatek jest mala jak jakis gnom. Kazdy bal sie w ogole do niej zagladac do mieszkania a co dopiero zagadac. Zyla se tak w skrajnym ubustwie i swoim zamknietym dla innych swiecie az w koncu moja mame razem z moja babke zainteresowaly sie nia i chcialy jej pomoc. TYLKO KURWA NA CHUJ Teraz te kurwisko ma w miare lepsze zycie ale za to jest jeszcze bardziej wkurwiajaca. Jej ulubione zajecie to wychodzenie na korytarz i patrzenie przez okno z ktorego i tak gowno widac bo firanki zaslaniaja 3/4 obrazu . Najgorsze jest to ze ta kurwa zawsze musi stac przy wyjsciu z mojego mieszkania i zawsze musze pierdolnac ją drzwiamy. Jestem ciekaw czy ją to boli xD czasem zdarza mi sie jebnac jej bardzo mocno. Kiedy juz otrzymuje hita w plecy z drzwi, pospiesznym ruchem spierdala do swojego mieszkania i bunkruje sie. W okolicznosci kiedy to ja wchodze po schodach na gore, a reczej wbieguję. Te kurwisko slyszy moje mocne tupanie i zapierdala jak szalona do swojego mieszkania i znow bunkruje (jakbym byl dla niej jakims wielkim demonem zla ktore szarzuje aby ją zajebac xD). Czasem udaje mi sie po cichutku wejsc na swoje pietro probujac ją nie sploszyc, a wtedy wyskakuje jej na przeciw i krzycze "TY KURWO HAHAHAHA NIE UCIEKNIESZ MI". O kurwa jak ona wtedy jest osrana, jak ona szybko spierdala do domu to az poezja xD

sobota, 11 stycznia 2014

Fantasy-3

Było to za podwieka, 15lvl, w Fintrasunie to akurat próg dorosłości, więc mi i moim rówieśnikom wydawało się że jesteśmy już królami życia. Mój kuzyn pewnego razu zaproponował, żebyśmy ot tak wykurwili sobie z rodzinnego kurwidołka i zaczęli szukać przygód jak ci słynni bohaterowie. Ta historia mnie nauczyła tego, że bohaterów rodzi przypadek, a nie szczera chęć. Kuzyn, Alrad, wciągnął w to mnie (kończyłem wtedy pierwszy stopień akademii magicznej w naszym rodzinnym Faltilionie), jednego naszego przyjaciela również z akademii i sługę swoich rodziców. Zajebał siekierę i stary miecz ojca, siekierę dał temu sługusowi a miecz wziął sobie i powiedział że jesteśmy uzbrojeni na tyle żeby bez problemu przetrwać, no bo jeszcze dwaj magowie to zajebiście.
Nostalgia motzno, to było naiwne.
No i spierdoliliśmy, zostawiliśmy miasto w pizdu i idziemy zadowoleni wielce z siebie chuj wie gdzie. Na trakcie załapaliśmy się do karawany handlowej jako seby na posyłki i mięso armatnie eskorty, więc mieliśmy zapewniony transport i trochę wyżywienia. Po paru tygodniach trafiliśmy na ziemie elfów i wtedy zaczęła się prawdziwa inba.
Duszki, wróżki, kindybały wszendzie, zwierzęta które powinny być dzikie przymilające się do nas i wszędzie albo w chuj jasno albo w chuj ciemno. Miasta wyglądające dokładnie tak jak ludzie to sobie w historiach opisują, tylko mity są że elfy nie używają kamienia albo że nie oświetlają ogniem tylko magią, nieprawda, wiele normalnych budynków i zwyczajnych pochodni. W jednym takim mieście, Qintlanie zatrzymaliśmy się, odłączając od karawany. Nocowaliśmy w gospodzie, zarabialiśmy gówno robiąc byle co i ciągle się gdzieś szwendaliśmy.
No i oczywiście jak się banda złodziei napatoczyła w lesie (tam kurwa prawie wszędzie są lasy xD) za miastem to musieliśmy się poddać, bo otoczeni, z trzech stron łuki, dwaj magowie od razu z jakimiś kurewskimi zaklęciami przygotowanymi (wtedy nie miałem pojęcia co oni za światełka trzymają, jak się cała inba skończyła i wróciłem do akademii to znalazłem, teraz to umiem i też czasem używam, w każdym razie mieli nas na strzała, bo jeden szykował błękitną eksplozję a drugi zagotowanie krwi (magów cienia w ogóle jest w chuj dużo wśród elfów)) i masa cweli z bronią. Kazaliśmy Alradowi, który najchętniej by się rzucił do walki zamknąć pysk i poddaliśmy się, grzecznie daliśmy się związać. Potem kurwa przez parę dni szukali komu może zależeć, żeby zapłacić za nas okup i nikogo nie znaleźli xD No to jak wreszcie przyszli do nas bez gałązki z jakimiś pierdołami do żarcia, tylko żeby porozmawiać, to oczywiście pierwsze co ten kurwa niedorozwinięty kretyn Alrad pierdolnął, to żeby nas tylko rozwiązali to im pokażemy gdzie ich miejsce bo jesteśmy kurwa bohaterami bo mamy bohaterstwo w sercach i będziemy tępić zło i występek. Razem z Raeganem (ten mój ziomek z gildii) myślałem że go kurwa zajebiemy, ale na szczęście ci skurwiele tylko zaczęli się śmiać i nic nam nie zrobili. No ale w końcu ich herszt powiedział że jak tak się rwiemy do walki to w porządku, czterech na czterech i będzie zabawnie. Ewidentnie już kurwa miał nas dość, jak się zorientował że łatwego zysku nie będzie. Alrad dostał swój mieczyk, Edwyn (ten jego przydupas) siekierkę a my mieliśmy sobie radzić, bo hurr magia jest wspaniała i potężna durr. Ci postawili jakichś gości którzy ciągle cieszyli mordy. Jeden nawet nie wyjął broni ani żadnych oznak żeby być magiem też nie dawał, tylko stwierdził że nas kurwa na pięści rozjebie. No i wyszliśmy na jakąś polanę, wokół wszędzie w pizdu przerośnięte świetliki więc nawet było dość jasno (w ogóle zajebisty widok, polecam fiotr prączewski xD), no i gość z boku puścił racę w powietrze, że zaczynamy walkę no i się zaczyna.
Jak się kurwa debil z mieczykiem rzucił na najwyższego z tych gości to myślałem że straci głowę naraz, ale ten go oszczędził i tylko kopnął go w łeb, Al wyjebał się przekomicznie. No a Ed (inb4 mechaniczna ręka i noga xD) za nim, no bo przecież musiał, umysł sługi zawsze będzie sługa. Tylko że na innego gościa się rzucił, maga i miał tyle farta, że się potknął kawałek przed nim i mordą wleciał mu w łapy praktycznie, to i węzeł magii się cały rozleciał xD No i jak się zorientował że jeszcze żyje, to natychmiast z kopa pierdolnął magowi w jaja i pierdolnął mu siekierą przez łeb xD To nam trochę dodało nadziei, no to ja z Raeganem szybko na tego drugiego czarotkacza, Rae jako bardziej ogarniający teorię dość nieudolnie mu próbował rozpieprzać węzły, więc dał mi czas żebym ja w tego długoucha jebnął chociaż jakiś płomyk. To była podobna moc ognia jak w tej sytuacji w karczmie co wam mówiłem xD Z tym że przedwczoraj to było dla mnie wręcz samoograniczenie się, a wtedy w chuj szczyt możliwości. No ale zadziałało jak miało niby, tylko że facet się wkurwił i jak pierdolnął ognisty podmuch to musieliśmy z Raeganem razem się skulić i szybko wspólnie zasłonę zrobić, a i tak trochę nas przygrzało. No i oczywiście pół polany się zajęło, kupa drzew w ogniu, chuj, pożar w środku puszczy Vin'Aliru. No to te długouchy zaczęły rozsądnie spierdalać, herszt tylko krzyknął że ci którzy walczą to mają szybko nas zajebać. No to ten od napierdalania na pięści się wkurwił i zaczął napierdalać w swojego maga xD Alrad tam tymczasem się fechtował z tamtym szermierzem z rapierem i miał się za wielkiego wojownika że dotrzymuje mu kroku chociaż było na pierwszy rzut oka widać że tamten zwyczajnie robi sobie jaja. Ja się kurwa rozglądnąłem i nadal pamiętam jak się zastanawiałem gdzie się podział Ed. A nagle ten się wyłania z między drzew i jak jebnął siekierą tego szermierza to mu łeb na pół rozjebał, gore najwyższej klasy. A Raegan już wiatrem operował żeby rozdmuchać pożar na wszystkie strony a nam trochę utorować drogę ucieczki. Pięściarz się wkurwił, rzucił się na mnie, bo ja taki jakiś niezajęty, a wiedział że jestem magiem to nie wiedział co szykuję, wyjął miecz. Już myślałem że zginę, że koniec, już sparaliżowany strachem, ale szybko w przebłysku się zorientowałem co robi tamten ich mag, że zbiera energię na błyskawicę żeby zajebać Eda i Ala. No to ja szybko w bieg w bok i robiłem kurwa najszybszy węzeł jaki kiedykolwiek wyczarowałem w życiu, żeby przekierować tą błyskawicę. PIZG, TEN WYSTRZELIWUJE A CZAR ZAMIAST LECIEĆ W EDA I ALA TO LECI WE MNIE, PIZG, PRZEPUSZCZAM PRAKTYCZNIE PRZEZ RĘKAW I TRAFIA PROSTO W TEGO OD PIĘŚCI XD Oczywiście padłem półprzytomny i cały w drgawkach bo sporo jednak weszło we mnie, ale tamten był tak bardzo martwy xD Mag przez chwilę nie wiedział co się stało i już się nie dowiedział, bo Alrad mu wbił miecz w szyję i to było jedyne co mu się udało, potem się woził jakby kurwa on zwyciężył wszystko i że największy bohater. No i zapierdalamy żeby uciec, ogień wszędzie wokół ale jakąś ścieżkę po popiołach nam Rae zrobił więc wszyscy zadowoleni. No i jakoś spierdoliliśmy, wróciliśmy do miasta a tam od razu pytania co się tam kurwa stało. Opowiedzieliśmy że szajka mrocznych elfów to chcieli nas zajebać że nie dość że zrzucają winę za rozpierdalanie lasu to jeszcze rasiści, ale jak opisaliśmy wygląd herszta i paru gości to nam uwierzyli bo wyszło że dość znani wrogowie publiczni.
Przez parę tygodni nie wychodziliśmy w ogóle z miasta. No i pewnej nocy kiedy akurat przechadzałem się bo nie mogłem zasnąć (to był cholernie głupi pomysł) dostałem w łeb jakąś pałą od tyłu i padłem bez zmysłów.
Obudziłem się w chłodnej piwnicy, o dziwo w ogóle się obudziłem. No i oczywiście ciemnoskóra długoucha morda przede mną i od razu dostałem po pysku jak otworzyłem oczy. No i pyta, kim my kurwa jesteśmy że tak ich rozkurwiliśmy i dla kogo robimy. Ja że dla nikogo, po prostu mieliśmy zdolności i szczęście że przeżyliśmy. Dostałem w pysk dwa razy ale chyba uwierzył. No i dopiero wtedy spytał gdzie znajdzie resztę moich ziomków. Ja już na czas, że odpowiem jak mi odpowie co się dalej stało. Ten że wytropiono ich i połowę schwytano lub zajebano, że cała banda w rozsypce. Ponowił pytanie, ja milczałem hardo. To napierdalał mnie po pysku aż cały spuchłem. Potem jak już przestałem w ogóle reagować na to, to wyjął sztylet i zaczął mnie ciąć najpierw po twarzy i dłoniach, bo odkryte, potem resztę ciała, w końcu na szczęście straciłem przytomność. Jak odzyskałem, to pierwszym widokiem był tak bardzo martwy ryj tamtego skrytochuja. Potem zobaczyłem Rae, Eda i Ala, potem grupkę elfów wojskowych. Uzdrowiciel tak mnie wyleczył że na twarzy nawet blizny nie zostały (a byłoby ich więcej niż twarzy), na reszcie ciała tylko kilka. Potem się dowiedziałem, że Raegan widział jak wychodzę bo też nie mógł zasnąć wtedy tylko że on nie był takim kretynem jak ja i po prostu czytał sobie książkę przy świeczce. Jak zorientował się że coś długo nie wracam to wyśledził mnie po śladach magii, bo widocznie coś podświadomie musiałem zacząć wypuszczać, jak straciłem przytomność wtedy.
Po tygodniu stwierdziliśmy że wykurwiamy do domu, z bohaterowania chujnia. No to znowu doczepiliśmy się do karawany, jesteśmy na granicy krain elfów, pizd, zaatakowano nas, zgadnijcie kto. TAK KURWA TE JEBANE SZARAKI. Wybuchem rozjebali jeden wóz, na szczęście nie ten gdzie byliśmy my, no to szybko wypierdalamy bo wiemy kogo chcą i że prędzej czy później i tak znajdą. Ledwo wyszedłem z wozu strzała koło ucha mi śmignęła, zaraz się wygiąłem z bólu jak jakiś czarnoksiężnik wbił mi się w zmysły, ale po chwili odpuścił żeby kimś groźniejszym się zająć - błąd - podpaliłem mu ciuchy od razu jak zlokalizowałem który to. Z resztą nie wiem co się wtedy działo bo się w różne strony rozbiegliśmy jak idioci, wiem że w końcu wszyscy przeżyliśmy. No i jak tamtego podpaliłem to zaraz spierdalam bo wiedziałem że zaraz czymś ostrzejszym dostanę. To wpadłem na pomysł że zerwę płachtę z wozu i wdmuchnę ją czarem w jakieś większe zbiorowisko wrogów. Jak pomyślałem tak zrobiłem, kurwa, ich mamy jak się szamotali i ni chuja nie wiedzieli co zrobić bezcenne, a ja tylko podkręcałem moc jak im zaczęło dobrze iść wyplątywanie się xD No to szybko kilku naszych podbiegło i ich unieszkodliwiło na stałe. Tylko potem miałem pecha bo jak się odwróciłem to zaraz mnie jeden z szaraków jebnął tarczą przez łeb i padłem nieprzytomny. Potem wyszło że jakoś się wyratowaliśmy, mi podziękowali za tą akcję z płachtą i tyle, jechaliśmy dalej.
Nasza czwórka wróciła do domów. Przysięgliśmy sobie że już więcej czegoś takiego nie odpierdolimy. No cóż, im się udało i teraz pewnie wiodą w miarę ustatkowane życia, zresztą nie wiem, od dawna nie mam z nimi kontaktu. Bo cóż, mi los nie pozwolił na to żeby dalej mieć spokój i teraz się szwendam po świecie.

piątek, 10 stycznia 2014

Sylwester u sąsiadów

W bloku naprzeciwko mnie, dosłownie okno w okno, odległość jakieś 20 metrów, mieszka normalna rodzina janusz-grażyna-seba-karyna. Seba sebuje, Grażyna grażynuje, w piątek puszczają z okna techniawki, w sobotę tłuką kotlety.

3 czy 4 lata temu Janusz z Grażyną gdzieś najwidoczniej wyjechali po świętach bożonarodzeniowych bo Seba z Karyną zorganizowali w mieszkaniu sylwestra. Ja piwniczyłem u siebie przy kompie i co jakiś czas przez lornetkę wsuniętą pomiędzy żaluzje podglądałem ludowe zwyczaje.

Około godziny 22 z mieszkania niosło się już na cały regulator Energy 2000, krzyki, ryki, śmiechy, wznoszone toasty. Wszyscy biesiadnicy ewidentnie napierdoleni. Seba-gospodarz wyszedł na balkon i zaczął odpalać fajerwerki. Nagle słyszę
>PAAAACZ SIWYYYY, TERA NAJWIĘKSZA BĘDZIE
więc ja szybko za lornetkę bo czułem, że będzie dobrze xD

Seba ustawił na doniczce butelkę, wsadził do niej kijek wpizdu wielkiej rakiety, odpalił lont i czeka. Zaraz poszły iskry ale Seba widocznie źle ustawił butelkę bo się z doniczki wypierdoliła na jego stronę balustrady. Seba rzucił tylko głośne acz zwięzłe "OSZ KURWA MAĆ" i rakieta wystrzeliła przez otwarte drzwi balkonowe prosto do mieszkania. Widziałem nawet przez okno jak szaleje po głównej sali balowej czyli dużym pokoju, przy akompaniamencie pisku karyn i przekleństw sebów. Polatała tak sobie z 2-3 sekundy a potem jak kurwa nie jebło to aż mnie kawałek od okna odrzuciło xD Szyby im wyleciały z okien xD Ale to był dopiero pierwszy wybuch- po 3 sekundach, w trakcie których z mieszkania dobiegał już lament niczym z najgłębszych kręgów piekieł
>AAAA AAAA, MOJE USZY AAAA KURWAAAAA
pierdolnęła właściwa seria, czyli. Nie wiem ile było wybuchów bo wszystkie zlały się w 1-2 ale jak to zajebało to przez moment poważnie myślałem, że blok się zawali. Na całej ulicy włączyły się alarmy w samochodach, szyby wypierdoliło już nawet u sąsiadów (bynajmniej u tych, którzy mieli szklane a nie plastiki). W mieszkaniu ciemno i przez rozjebane okna wydobywają się kłęby dymu, do których po kilku sekundach dołączyły odgłosy już naprawdę nie przypominające ludzkich. Jeżeli po pierwszym jebnięciu był ostatni krąg piekieł, w którym zasiada sam Szatan, to teraz dobudowali dla sebków i karyn jeszcze jeden.
>EEEE, UUUUU, AAAA
już nawet "kurwa" nie było słychać xD
Potem powoli zaczęli do siebie dochodzić
>KAŚKA KURWA ŻYJESZ?! KAŚKA!!!
>MATI! MATI!
Po 10 minutach były karetki, policja, straż pożarna i nawet pogotowie gazowe xD Z 5 osób pojechało do szpitala na noszach, resztę woziła radiowozami policja.

Następnego dnia na śniegu pod blokiem w chuj krwi. Okazuje się, że jakiemuś sebie ujebało 2 palce, jednej karynie oko a kilku osobom poparzyło ciało. O spalonych włosach nawet nie wspominam xD Seba organizator wyszedł w miarę bez szwanku bo stał na balkonie ale potem koledzy tej karyny od oka mu połamali nogi xD

Sąsiedzi

1. Samotna babcia ok. 70-80 lat. Lekko popierdolona była prominentka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wielka przyjaciółka zwierząt. W domu ma 3 psy i chuj wie ile kotów w dodatku wpuszcza bezdomne koty na klatkę i rozrzucam im tam jedzenie. Jak mam naszczane pod drzwiami i się wkurwię to wkręcam jej jak ją spotkam, że byłem właśnie w jakimś miejscu na drugim końcu miasta i tam widziałem zgubionego psa albo kulawego kota i ona wtedy zapierdala go szukać. Moja mandolina gdy raz wróciła z takiej wyprawy z jakimś psem xD W tym tygodniu był światowy dzień przeciwko noszeniu futra czy coś takiego to czerwoną farbą namalowała na klatce "futro stop" na pół ściany xD 

2. Familia złodziejska. Taka rodzina Soprano tylko złożona ze zdecydowanie mniejszej ilości pieniędzy i zdecydowanie większej ilości płodowego zespołu alkoholowego. Mieszka dokładnie nade mną więc słyszę prawie wszystko co się u nich odpierdala. Składa się z babki (ma koło 60 lat a wygląda na 200), dwójki rodziców, jakiejś ciotki mieszkającej z nimi, 3 sebków i 2 karyn oraz nieokreślonej liczby znajomych, którzy potrafią u nich siedzieć tydzień. Wszystko to na 49 metrach kwadratowych. Sytuację lokalową ratuje tylko to, że cały czas bynajmniej 1-2 osoby przebywają w więzieniu. 

Karyny się na 99% kurwią bo często wychodzą z domu ubrane w drogie rzeczy (reszta chodzi w szmatach), sebki okradają piwnice, samochody i gimbusów z telefonów. Kiedyś policja im wbiła do piwnicy i znaleźli tyle zapierdolonego towaru. że musieli podjechać vanem. Starzy już nie popełniają przestępstw wymagających wysiłku fizycznego tylko ewentualnie sprzedają lewą wódkę u siebie. Ciotka to samo. 
Mimo patologii są bardzo przywiązani do tradycji i kultywują więzi rodzinne. Za każdym razem jak są jakieś święta albo czyjeś urodziny to od rana zapierdalają w odświętnych (czystych) strojach i już po południu zaczynają celebrować. Raz byłem przed wejściem do klatki świadkiem jak jedna z karyn miała inny pomysł na spędzenie wielkanocy niż ojciec. Ona akurat wychodziła z klatki a on wracał ze sklepu z siatą browarów: 

>Gdzie ty kurwa idziesz? Wielkanoc jest do chuja pana masz z rodzino być

>Gówno mnie to obchodzi jade do mirka
>Osz ty kurwo jebana rodzine to szanuj plaskun_na_morde.gif

Potem wziął ją za włosy i zaprowadził do domu xD 

Świętowanie zazwyczaj rozpoczyna się od kulturalnego "Sto lat" (również w święta religijne xD) a potem następuje regularna libacja alkoholowa. O tych imprezach mógłbym napisać książkę ale ostatnio była jedna szczególnie inbowa: 

Późnym wieczorem wszyscy już napierdoleni drą mordy. Nagle zaczęła się awantura 

>Gdzie jest flaszka co miałem schowaną w łóżku?!
>Spierdalaj nie brałam
>Gdzie jest się kurwa pytam
>Mówię nie brałam odpierdol się
Słychać jakieś tłuczone szkło i łamane meble, szamotanina 
>Teraz kurwa powiesz?
(słychać już bardziej zza okna niż przez sufit) 
>Yyyy skurwysynu zostaw mnie, ubije cie
Jeb. W krzakach, które mam pod oknem (mieszkam na parterze) ląduje ciotka xD Otwieram okno i pytam czy żyje a ona jak gdyby nigdy nic wstaje i zatacza się kompletnie napierdolona. Pytam jeszcze raz a ona odpowiada "eee tylko się potkłam panie władzo" i zapierdala spowrotem do mieszkania, jakby nic się nie stało xD Libacja trwa zupełnie normalnie dalej, wygląda na to, że zarówno sprawca (ojciec) jak i pokrzywdzona zapomnieli o całym incydencie aż po jakiejś godzinie znowu słychać wrzask ojca 
>GDZIE WÓDKA CO MIAŁEM W TAPCZANIE
No i ciotka znowu próbowała z pomocą ojca zostać bogiem XD Znowu wstała po chwili i poszła, ale już nie do mieszkania xD 

sobota, 4 stycznia 2014

Sebastianek-69

Wyszedłem ze sklepu, dzierżąc w dłoniach kilka pękatych reklamówek. Jak przystało na jedynego mężczyznę, czy wtedy jeszcze chłopca (choć wydawało mi się inaczej) w domu, zajmowałem się noszeniem zakupów – i uważałem, że to właściwe postępowanie.
Ewelina podeszła do samochodu i otworzyła bagażnik. Zaraz potem zacząłem ładować do niego to, co trzymałem.
- Dzień dobry! – Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy Czterookiego ze swoja matką, Zytą. Kobieta uśmiechała się do nas nienaturalnie, od ucha do ucha, jej syn zaś stał ukryty z tyłu, trzymając wychudzone ręce za plecami – jakby przestraszony.
Oni również zrobili spore zakupy – z tym, że to Zyta je taszczyła. W duchu wyśmiałem Czterookiego.
- Dzień dobry. – Odpowiedziała mama. – Może potrzebujecie pomocy z zakupami?
Zyta przytaknęła, chyba zaskoczona taką propozycją – zresztą, nie bardziej niż ja.

- Patryk jest bardzo chorowity, więc nie pozwalam mu chodzić z krótkim rękawkiem po wakacjach. Na polu jest już zimno. – Tłumaczyła Zyta, wyjmując jedną ze swoich toreb z bagażnika. Kobieta spojrzała na mnie i na Ewelinę, jak gdybyśmy byli całkowicie nieodpowiedzialni, paradując w krótkich spodenkach i sukience, podczas gdy temperatura na dworze sięgała zaledwie trzydziestu stopni Celsjusza.
Wyjąłem jedną z reklamówek i spostrzegłem, że nie należy do nas.
- Hej, Patryk. Chyba przez przypadek wziąłem jedną waszą. – Podałem chłopakowi ładunek, ale ten stał przede mną bez ruchu, jakby zamrożony, wpatrując się we mnie krecimi oczyma, ukrytymi za dwoma denkami od słoików.
- Ja to wezmę. – Powiedziała Zyta. – Patryk nie może nosić ciężarów.

W ramach podziękowania za pomoc z podwiezieniem, zostałem zaproszony do domu Czterookiego. Byłem prawdopodobnie jednym z nielicznych, którzy kiedykolwiek tego doświadczyli.
-Dzień dobry! – Powitała mnie Zyta. – Proszę, wejdź.
Mieszkanie miało taki sam rozkład jak u Młodego – nie zdziwiło mnie to, bo Czterooki żył w sąsiadującym z nim bloku, bliźniaczym.
Zdjąłem buty, po czym Zyta zaprowadziła mnie do salonu, czy może raczej dużego pokoju, w którym czekał na mnie jej syn.
- Cześć, Patryk. – Kiwnąłem mu ręką.
- Cześć. – Chłopak zaciął się na chwilę. – Chcesz pograć na kompie?
- Pewnie. Co masz? – Starałem zachowywać się naturalnie, chociaż było to trudne. Czułem się jak zaszczuty w klatce zwierz – chociaż nie do końca nie wiedziałem dlaczego.
- Deluks Skaj Dżamp… - Odpowiedział. Zakuwanie i nauka na pamięć nie działała w przypadku języków obcych, które po prostu trzeba zrozumieć samodzielnie. Uśmiechnąłem się w duchu wiedząc, że poza geometrią, w szkole jest też coś, w czym Patryk nie może mi dorównać.
Może to zwykła dziecięca czy młodzieńcza zawiść, ale poprawiło mi to humor.
- Masz jeszcze tą grę od wujka, tą z zajączkiem. – Dodała Zyta, wciąż stojąca za nami, jak cień.
- Rajman dwa. Grałeś?
- Nie, nie znam tego. Fajne?
- No. Chodź, pokażę ci.
Gra rzeczywiście była przyzwoita. Wciągnęła nas na dobrą godzinę i pozwoliła zapomnieć o niezręcznej atmosferze wokół.
- Chłopcy, chcecie czegoś do picia? – Zapytała nagle matka Czterookiego.
- Soczku. – Odpowiedział syn.
Kobieta skierowała na mnie swój wzrok.
- Sok byłby świetny, dziękuję. – Wyjęczałem niepewnie.
- Dobrze, chodźcie ze mną.
Poszliśmy do kuchni, gdzie z szafki Zyta wyciągnęła dwa kartoniki ze słomkami.
- Twoja mama nie będzie miała nic przeciwko, jeśli będziesz pił zimne? – Skierowała do mnie kolejne pytanie.
- Nie, na pewno nie…
Zyta podała mi kartonik, a potem z szafki wyjęła kubek, do którego wlała zawartość drugiego opakowania. Czterooki usiadł przy stole w pozycji znudzonego biznesmena i czekał. Jego matka włożyła kubek do mikrofalówki i uruchomiła ją.
- No, zaraz będzie. Jeszcze chwilkę.
Nie dowierzając, pociągnąłem pierwszy łyk napoju. Poczułem, że po moim czole spływa pojedyncza kropla potu – ale nie wiedziałem, czy to z powodu gorąca, czy może zażenowania.