Kilkukrotnie próbowaliśmy pokonać jezioro znajdujące się w centralnej części łąk. Jak to wśród dzieci, krążyły plotki jakoby komuś kiedyś udało się zbudować prowizoryczną łódź, a Kacper, czyli okoliczny bajkopisarz numer jeden, oznajmił, że wynajął kajak żeby złowić tam kilka piranii.
W to drugie oczywiście nikt nie wierzył, ale opowieści o starszych chłopcach działały na naszą wyobraźnię. I tak, nie jeden raz próbowaliśmy swoich sił w stworzeniu czegoś, co jako tako utrzymałoby się na wodzie – jednak bez większych sukcesów.
Paradoksalnie, naszym dotychczasowym największym osiągnięciem było wodowanie uszczelnionej i odpowiednio zmodyfikowanej komory lodówki, która przy okazji zatonęła na środku jeziora, prawie zabierając ze sobą na dno Młodego. Miało to miejsce późną jesienią, gdy byliśmy w piątej klasie szkoły podstawowej. Czyli mniej więcej pół roku przed naszą kolejną próbą.
- O pa! Jakie beczki jebitne! – Wykrzyknął podniecony Sperma, jak to miał w zwyczaju, używając jakiegokolwiek wulgaryzmu. Staliśmy właśnie na małej skarpie, za którą rozciągało się śmietnisko i łąki. Chłopak wskazywał palcem kilka plastikowych beczek, sporej wielkości.
- Chodźcie, obczaimy co to! – Odpowiedział mu Młody, już biegnąc w stronę znaleziska. Ruszyliśmy za nim.
Beczki stanowiły dla nas nieoceniony skarb. Większy nawet niż lodówka czy kanapa samochodowa, które kilkukrotnie widzieliśmy już wcześniej.
- Ej mam pomysła, chodźcie się zamkniemy w nich i będziemy turlać z górek! – Zaproponował Patryk.
- Nie, to głupie. – Odparowałem. – A nie lepiej zrobić tratwę?
Młody zamarł w bezruchu i utkwił we mnie swoje spojrzenie.
- Tratwa… To jest to.
Jak to zwykle bywało przy podobnych operacjach, rozdzieliliśmy się i udaliśmy do domów, żeby zdobyć materiały budowlane. Trudno powiedzieć, ile przeróżnych śmieci wyniosłem na przestrzeni tych wszystkich lat, ale pewnie sporo. Jakby nie patrzeć, był to z mojej strony dobry uczynek – sprzątałem… Tak jakby.
Tym razem w garażu znalazłem kilka starych listewek, kilku(nasto)letnie dawno zapomniane sznurówki i całkiem spory kawał dykty.
Czym prędzej wyniosłem fanty, byle tylko nie zobaczyła mnie mama.
Pozostali chłopcy również nie zawiedli – gdy przybyłem na miejsce, Młody próbował rozplątać dosyć grubą i co ważniejsze, długą linę, a tuż obok niego, znajdowała się płachta plastikowej folii, woreczek zardzewiałych gwoździ i dobrze wszystkim znany pistolet z puszką silikonu. Sperma, jak zawsze spóźnialski, przyniósł na plecach paletę przemysłową, którą „pożyczył” z pobliskiego ogródka działkowego, a Patryk zabrał ze sobą stare krzesło i nogi od stołu.
Bez słowa, rozpoczęliśmy więc budowę.
Tratwa wyglądała jak… Tratwa. Nie ma chyba sensu rozdrabniać się na jej opisem, bo logicznym jest, że paleta stanowiła centralną jej część, a po bokach przymocowaliśmy cztery beczki (wcześniej sprawdziliśmy w rzece, czy czasem nie przeciekają).
Patryk uparł się, żeby na środku przymocować siedzisko z krzesła, by aktualnie wiosłującej osobie było wygodniej – w końcu ulegliśmy i przywiązaliśmy kolejny element do naszego pojazdu.
- No, patrzcie, coolowa ta tratwa! – Zachwycał się Sperma.
- Musimy ją wodować! – Wtórowałem.
- Dobra, tylko jak ją przeniesiemy nad jezioro? – Zadał w końcu pytanie Młody. No właśnie, jak?
We czterech przez godzinę, może nawet więcej, przenosiliśmy tratwę na miejsce, krocząc pomiędzy trawami i co chwila robiąc konieczne krótsze lub dłuższe przerwy. Każdy krok jednak przybliżał nas do upragnionego celu, którym był brzeg zbiornika wodnego.
I choć już dawno dłonie nam zdrętwiały, a na palcach pojawiły się liczne zadrapania, parliśmy dalej, marząc o nadchodzącym rejsie.
- Już prawie… - Wysapał Młody, ledwo żywy.
- Jeszcze trochę… - Dodałem chwilę później.
Dotarliśmy. Postawiliśmy tratwę na ziemi i usiedliśmy na beczkach, oddychając ciężko. Podróż była bardzo ciężka, ale w tym momencie, była jedynie wspomnieniem, przeszłością.
Po kilku minutach, gdy wróciły nam siły, zabraliśmy się za przygotowania. Pamiętając nasz ostatni, jesienny wypadek, postanowiliśmy, że póki nie będziemy pewni co do stabilności i niezawodności naszego tworu, nie będziemy wypływać na środek jeziora – w razie problemów, powinniśmy więc bezproblemowo dopłynąć do brzegu o własnych siłach.
Zdjęliśmy buty, podwinęliśmy spodnie i weszliśmy do wody, trzymając na wysokości piersi nasz „statek”. Wkrótce niepotrzebna mu już była nasza pomoc – i sam unosił się na wodzie.
- Pływa! – Krzyknął Sperma uradowany.
- Ja cię! – Wtórował mu stojący obok Patryk.
- No to co, rejs próbny? – Zapytał Młody, wdrapując się na paletę i siadając na przygotowanym siedzisku.
Ja i Młody byliśmy od Spermy i Patryka dużo niżsi, a co za tym idzie, lżejsi – z tego więc powodu, to my jako pierwsi testowaliśmy tratwę. Każdy z nas wziął po jednym, naprędce skleconym wiośle (czyli nogi od stołka z doczepionym kawałem plastiku) i ruszyliśmy, tak po prostu.
- To działa, płyniemy! – Przybiłem piątkę z Młodym, ciesząc się jak opętany. Niewiarygodne, jak kilka godzin pracy przybrało teraz namacalną formę.
- Cholera, nie wierzę!
Stanąłem, udając, że wypatruję na horyzoncie jakiegoś dalekiego, nieznanego lądu. Gdy już miałem zacząć się głośno śmiać, natrafiliśmy na niewielką falę, a ja wpadłem do wody – z zamarzniętym uśmiechem na twarzy.
Ku mojemu zdziwieniu, woda była bardzo płytka – sięgała mi nie dalej niż za pierś.
- Nic ci nie jest?! – Krzyknął przerażony Młody.
- Żyję. – Wybuchnąłem śmiechem, wdrapując się na pokład. – Woda jest całkiem ciepła.
Rejs zakończyliśmy po kilku minutach – potem przyszła kolej Spermy i Patryka, choć ta dwójka akurat żeglowała powoli i spokojnie, jak gdyby bała się kąpieli.
Niedługo potem, schowaliśmy tratwę w otaczających jedną stronę jeziora trzcinach i przykryliśmy ją folią, którą zdobył Młody, przyrzekając sobie, że wrócimy na miejsce następnego dnia, całą czwórką.
Tak się nie stało.
Traf chciał, że przez kolejnych kilka dni, nie mogliśmy się zgrać – a to Patryk miał w domu gości, a to Sperma musiał iść do sklepu, a to ja musiałem zrobić porządek w pokoju… Powody można mnożyć.
Po upływie mniej więcej tygodnia, w końcu udało nam się spotkać. Bezzwłocznie udaliśmy się nad jezioro, ale tratwa w magiczny sposób zniknęła. Wśród trzcin pozostała jedynie plastikowa folia.
- Skurwysyny! – Ryknął przeraźliwie Sperma.
Nigdy później nie zobaczyliśmy już naszej tratwy, ani też nie zbudowaliśmy nowej, w obawie przed kolejną kradzieżą. Zdruzgotani, po prostu wróciliśmy do domów, wspominając dwa krótkie rejsy, dzięki którym zrównaliśmy się z bohaterami okolicznych dziecięcych legend.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz