środa, 6 listopada 2013

Fantasy-2

Zaczęło się od tego że przesiadywałem u krasnali (za długo, do dzisiaj mi zostało trochę tego debilnego akcentu na każdą pierwszą sylabę xD ale ogólnie spoko, szanuję krasnoludów). No i fajnie oczywiście dopóki gobliny nie spróbowały trochę pograbić, pogwałcić i popalić, jak zresztą kurwa co miesiąc, super taktyka zaczepna kurwo. To była noc, ja akurat w robocie byłem (jako skryba, przepisywacz pierdolonych raportów o gospodarce a zbliżał się termin więc musiałem zapierdalać), no i oczywiście słyszę jak zaczynają napierdalać w rogi że jesteśmy atakowani. Wyszedłem przez okno, bo po pierwsze od strony zewnętrznej, a nie chciałem na główną ulicę wychodzić bo od razu by mnie w swoje zorganizowane działania wpieprzyli i pewnie bym nic nie robił tylko przestawialiby mnie z miejsca na miejsce, po drugie to że pewnie zanim doszedłbym do drzwi to by podpalili dach i by nie było zabawnie, a okno miałem blisko.
No i oczywiście jak wyszedłem i spojrzałem w górę to wszędzie na dachach zieloni. Stwierdziłem że chuj, płotkami niech się zajmą straże, wykurwiam poszukać czegoś lepszego. Tych co mnie zauważyli to unieszkodliwiłem jakimiś prostymi pierdołami (jak jeden dostał prosto w otwarty ryj ogniem i spadł z płonącą mordą z dachu to nigdy nie zapomnę xD zajebisty widok), z łucznikami też bez problemu bo zajebać tarczę wiatru to żaden problem. No i przekradłem się gdzie się dało (czarny płaszcz z kapturem do czegoś w końcu służy poza kryciem przed deszczem) i doszedłem do muru. Tam całe straże wytępione, tylko paru gości co zbiegło się z wież stało i próbowało mierzyć z kusz, wszędzie liny bo czymś się fagasy przemieszczali. No to spytałem tam jednego krasa czy mógłby mi jedną zawiązaną z zewnątrz rzucić żebym mógł wejść, trochę niechętnie ale prośbę spełnił no i spoko, jestem na murze. Ale ni chuja nie było widać skąd przyszli, oparłem się o blankę i wszedłem w trans żeby sobie popatrzeć przez drzewa i zobaczyć ich zjebane duszyczki. Wyszło na to że obóz wypadowy całkiem ładnie w lesie ukryli. Na zewnątrz już zeskoczyłem tylko trochę się zamortyzowałem i luz (a mur 15 metrów xD). No i idę tam gdzie widziałem ich obóz. Tam się sporo orków kręciło, wszyscy uzbrojeni po zęby, ale szaman wychodzi i grzecznie pyta po co przybyłem. Ci kurwa mają klasę, są na wrogich ziemiach, ich przydupasy rozpierdalają miasto ale oni pełen chłód jak ktoś podejdzie. No a oczywiście wszyscy bez paniki bo przecież on też mnie widział z dala, dla porządnego szamana patrzenie na duchy jest oczywiste jak drapanie się po jajach jak swędzą (bo masa jebanych fintryjków myśli że taki szaman orków to żeby widzieć duchy musi zajebać każdorazowo ponad 9000 rytuałów i być w chuj naćpanym).
Spojrzałem na tego szamana i widziałem że u pasa ma ten zajebisty sztylet, to od razu kurwa jasne że to jakiś elitarny facet, toż sztylet zajebisty, takich rzeczy się nie da kupić czy ukraść. No to ja do niego że wyzywam go na pojedynek, ma być czysto, jeden na jeden, do momentu aż przeciwnik podda się lub zginie, jak wygram to dostaję jego sztylet i on nie wysyła więcej ataków teraz (bo widziałem że ani żadnych trolli, ani machin, a żeby jacyś czarownicy spróbowali rozpieprzyć tak nafaszerowaną runami (te słynne krasnoludzkie twierdze) konstrukcję czarami to szczerze wątpiłem, więc raczej było to tylko takie wkurwianie i psucie, niż poważny atak, bo jak by to miało być realne oblężenie to by mój warunek nie przeszedł), jak przegram to przyłączam się do nich i pomagam rozjebać miasto. On do mnie że jestem albo chorym skurwysynem lub demonem albo za mocno wierzę w swoje zwycięstwo. No prawda była taka że zakładałem że wygram.
Wszystkie pachoły się rozstąpiły, my tam na kawałku polany na przeciwko siebie się ustawiliśmy. Ja tylko swój płaszcz i pełen chłód, on cały obwieszony czaszkami i trzymał kostur oburącz, w ogóle pół głowy wyższy ode mnie i połowę szerszy.
To był taki pojedynek magów jaki powinien być. Najpierw przez dobrych kilka minut tylko się siłowaliśmy na węzły zaklęć, ledwo udało mi się wygrać, czysty fart, bo akurat liść spadł z drzewa i mu wleciał na twarz, no to chwila dekoncentracji a ja szybko mu rozwiązałem zaklęcie i jeb mu w twarz z ognia (ogień jest mi naturalny, przychodzi mi jako normalna manifestacja energii, zresztą jak u większości magów, tylko niektórzy nakurwiają wiatrem, błyskawicami czy czymś bardziej skomplikowanym, możecie tu nie wiedzieć o co chodzi bo trzeba trochę magię ogarniać żeby wiedzieć). Zasłonił się szybko a ja już od razu do niego biegłem z błyskawicami w obu dłoniach. Już wyczuwałem jak robi trzy węzły w różnych miejscach naraz, nawet nie widziałem jakie i chuj z przeciwzaklęciami xD Wbiegłem mu centralnie w jeden węzeł to się sam z siebie rozjebał (a nawet żadnego wybuchu, czyli dość subtelne zaklęcie) i od razu orkowi w mordę z prądu xD Trochę mocy zbił, trochę uziemił kosturem ale i tak włoski mu stanęły dęba, widziałem jak się wstrzymuje żeby nie wrzasnąć z bólu. Podpaliłem mu pelerynkę szybko, a teraz najmocniejsze: zgarnąłem pot sobie z włosów i zamroziłem w sopel, wbiłem mu w oko, chociaż głęboko nie weszło bo i sopel krótki. Tu już nie wytrzymał, zwinął się z bólu, krzyknął, jeszcze próbował we mnie paroma czarami rzucić ale już widział że nic nie zdziała. Poddał się i od razu roztopił ten sopel i zaczął leczyć to oko. Dałem mu w spokoju się uzdrowić, swój honor mam. Jak już wszystko zatamował i ocalił wzrok to pochwę ze sztyletem odpiął od pasa, dał mi prosto do rąk, powiedział że jestem znakomitym magiem (czułem dobrze :3) i żebym wykorzystywał swoją moc mądrze. Poszedł po bandaże, ja się grzecznie skłoniłem jego karkom i poszedłem. Do miasta już nie wróciłem - chuj, cała robota w dupę, ale obwołaliby mnie spiskowcem gdybym wrócił w tak dobrym stanie. Pewnie nawet nie wszedłbym do miasta tylko dostał bełta w łeb. Z nowym cackiem przypasanym ruszyłem na wschód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz