sobota, 26 października 2013

Sebastianek-13

Opowiadając wam o soku szczęścia, opisałem, czym było dla dzieci okoliczne śmietnisko. Prawdziwa kopalnia skarbów, bez dwóch zdań.
Jednakże, prawdziwą atrakcją były dla nas lodówki - najrzadsze znaleziska, które za każdym razem dawały nam niewiarygodnie dużą ilość zabawy. Dlaczego? To bardzo proste – bo po odpowiednim uszczelnieniu, były zdolne do pływania (było to konieczne, bo w końcu nikt nie wyrzuca lodówki z metalowymi częściami, gdy może je sprzedać na złomie – nie?).
Mieliśmy koło śmietniska ową rzekę, a kilkaset metrów dalej zbiornik wodny – i to właśnie na nim zawsze wodowaliśmy nasze śmieciowe łodzie. Nurt rzeki w pewnych miejscach był zbyt silny i narowisty – ale i tak raz spróbowaliśmy go ujarzmić. Bezskutecznie.

No więc w ciągu tych kilku spontanicznych akcji, najpierw ogałacaliśmy lodówkę ze wszystkiego, co zbędne (o ile było), silikonową pianką uszczelnialiśmy nieszczelności (Młody zawsze podkradał ją ojcu, który był zapalonym majsterkowiczem) i w końcu dodawaliśmy wiosła i jakieś stabilizatory po bokach – najczęściej puste 5 litrowe butelki przywiązane drutami.

Najgłośniejszy z naszych wypadów miał miejsce późną jesienią – prawdopodobnie w listopadzie. Byliśmy wtedy jeszcze w podstawówce.
Ja, Młody, Patryk i Sperma znaleźliśmy starą lodówkę, odpowiednio ją przygotowaliśmy i zanieśliśmy nad jeziorko. Młody, jako najodważniejszy, chciał płynąć pierwszy. Wszyscy się zgodziliśmy – w końcu to on był liderem paczki.
Chłopak wskoczył do lodówki i wziął od Spermy wiosło. O dziwo, łódź utrzymywała się na wodzie i nie przewracała się. Dla nas, domorosłych konstruktorów, było to wielkie osiągnięcie.
Zaczęliśmy się cieszyć jak szaleni, ale Młody szybko sprowadził nas na ziemię:
- Hej, może mi pomożecie? Pora na wodowanie!
Uważając, żeby się nie pomoczyć (było zimno i bez tego), popchnęliśmy lodówkę, a Młody pomógł nam przy pomocy wiosła. Chwilę później sunął już po tafli zbiornika wodnego. Byliśmy dumni jak cholera – no, przynajmniej do czasu, gdy wiosło Młodego się nie zepsuło. Kawał dykty odpadł od kija, uniemożliwiając dalsze wiosłowanie.
Niefortunnie, stało się to na środku jeziora.

Byliśmy przerażeni – naprawdę. Młody utknął w lodówce, bez wioseł, co gorsza nie wiał jakikolwiek wiatr, który mógłby popchnąć go do brzegu.
Pierwsze, co wpadło nam do głowy, to poszukanie jakiejś liny – Sperma i ja pobiegliśmy na śmietnisko, na poszukiwania, a Patryk pilnował Młodego.
Znaleźliśmy jedynie długiego, gumowego węża (gruby i strasznie ciężki, ale podczepiliśmy do niego kilka plastikowych butelek w nadziei, że dzięki nim nie zatonie). Wróciliśmy czym prędzej nad jezioro.
Sperma, jak już kiedyś wspomniałem, najwyższy z nas, rzucił wężem – ale przeleciał zaledwie kilka metrów. Mniej więcej w tym samym momencie, łódka Młodego się wywróciła i momentalnie zatonęła.
Patryk pływał z nas najlepiej, więc zaczął się szybko rozbierać, żeby pomóc Młodemu, ale ten jakimś cudem wypłynął na powierzchnię (przypominam, że był listopad – a więc miał na sobie grube ubrania). Płynął w naszą stronę, więc Sperma po raz drugi wyrzucił węża – tym razem zdecydowanie dalej (adrenalina zrobiła swoje). Młody uchwycił się go ostatkiem sił, po czym zniknął pod wodą. Zaczęliśmy ciągnąć węża z całych sił.
Sekundy wydawały nam się długimi godzinami, ale w końcu udało nam się doholować Młodego do brzegu. Wyciągnęliśmy go i pomogliśmy mu zdjąć kurtkę. Po drodze, jak się okazało, zgubił but.
Szybko przeszliśmy w stronę śmietniska, gdzie Sperma rozpalił prowizoryczne ognisko, a ja i Patryk zrobiliśmy osłonę przed wiatrem z paru kijów, prętów i szmat.

Młody oczywiście przeżył – obyło się też bez poważniejszych chorób i problemów. Co prawda śmierdział mułem, ale to raczej drobnostka.
O ile się nie mylę, to był ostatni raz, gdy wodowaliśmy lodówkę. Jakieś pół roku później zbudowaliśmy tratwę, ale ta na szczęście nie zatonęła (a przynajmniej nam nic na ten temat nie wiadomo – bo po paru dniach, ktoś ją nam ukradł).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz